31 lipca 2012

Surf or die: burżujski styl Półwyspu

Jak głoszą słowa pewnej starej piosenki pewnego starego, polskiego (eks)zespołu, życie to surfing, tymczasem po mojej ostatniej wizycie na naszym poczciwym, polskim Półwyspie stwierdzam śmiało - surfing to życie. I to nie byle jakie, bo po krótkim przejściu się po jakże krótkiej (głównej) ulicy w Chałupach już wiem (a raczej utwierdziłam się w przekonaniu, bo wiedziałam to już dawno), że surfera dużo taniej nakarmić niż ubrać. 


Jednego nie można odmówić stylowi fanów sportów wodnych (zwłaszcza tych ściśle związanych z deską plus żaglem/latawcem) - kolorów. Bo są obłędne, w ogromnych dawkach, przeróżnych zestawieniach, odcieniach. I jakkolwiek pstrokate mogą się one wydawać, wszystko to świetnie ze sobą współgra i mnie osobiście trudno się do czegokolwiek przyczepić, zwłaszcza że latem moje umiłowanie barwnych ubrań nabiera siły i łatwo przeistacza się w obsesję. Gdy weszłam do pierwszego-lepszego surf shopu (czy jak to się profesjonalnie nazywa) byłam oczarowana ofertą kolorów - jaskrawe neony, soczyste czerwienie i żółcie,  głębokie odcienie każdego błękitu, jaki człowiekowi przyjdzie na myśl. Można się rozmarzyć kombinując w myślach, co zestawić z czym, byle było jak najciekawiej. Jak to jednak w życiu bywa, człowiek szybko zostaje ściągnięty na ziemię - wystarczy sięgnąć ręką po pierwszą lepszą metkę, a od razu wizje pstrokatych strojów rozmywają się gdzieś w wyobraźni. :) 

Co prawda ceny utrzymują się na stosunkowo wysokim poziomie, ale po krótkich oględzinach kilku ubrań stwierdzam, że gwarantują one użytkownikowi nieco więcej wartości niż lans na molo w Chałupach (hehe) - są naprawdę niezłej jakości. Nie wypowiadam się o całej kolekcji, bo bez bicia przyznaję, że nie wymacałam każdego ciucha w sklepie, ale generalnie rzecz biorąc materiały są naprawdę porządne, mega przyjemne w dotyku i z pewnością spełniają swoją rolę (mówię o tej sportowej, a nie o wcześniej wspomnianym lansiarstwie ;)). Ciekawe, jak wyglądają po kilku praniach, ale to już zupełnie inna historia.




Tak więc amatorzy wind/kitesurfingu to zdecydowanie kolorowy tłumik, który co roku stadnie przybywa na Hel. Jak zauważył pewien mój znajomy, to właśnie ci ludzie stanowią ogromną zaletę Helu - trudno bowiem o ładniejszą gromadę. Być może to kwestia klimatu tego miejsca, a może tysięcy złotych wydanych na wcześniej wspomniane ubrania, ale ludzie, szczególnie ci młodzi, odpoczywający na Półwyspie jako całość tworzą grupę nieprzeciętnie wyglądającą. Tutaj nikogo nie dziwi, że na plażę dosłownie się "odwalasz", na campingu rozstawiasz basen ogrodowy i wypełniasz go wodą, mimo że morze jest 15m dalej, a swój namiot odgradzasz od pozostałych taśmą oznaczoną "Fiat 500". Jakimś cudem ta banda cudaków stanowi świetnie współgrający element tutejszego folkloru i sprawia, że nawet jednodniowy wypad do Chałup pozwala totalnie oderwać się od trójmiejskiej rzeczywistości. Pewnie nie trzeba nikomu z Was tego radzić, ale jeśli macie chwilę, wpadnijcie. Zapewne nim dojedziecie do Redy zdążycie już wystać w korku za wsze czasy, ale to nieważne. Na finiszu czeka Was totalny chill w bluzie Quiksilvera za kilkaset złotych - tylko Wy, słońce, plaża i tłum ludzi w tej samej bluzie. Bo grunt to pozytywne myślenie! :)


Najbardziej surferski zespół ever - The Beach Boys! ;))