Świat made in China rządzi się swoimi prawami. Sprzedaż na świecie rośnie (pomimo wszelkich krachów i kryzysów), szafy stają się coraz to ciaśniejsze i w końcu zmuszeni jesteśmy ruszyć do Ikei i kupić kolejną komodę, made in China, ma się rozumieć. Pomiędzy wszystkimi etapami tego błędnego koła gdzieś gubimy tak ważne niegdyś słowo "jakość". Nie będę krytykowała podejścia proilościowego, bo sama jestem typowym zwolennikiem tego zakupowego nurtu. Jednak mam wrażenie, że znajduję się w tej nielicznej grupie kupujących, którzy nawet świadomi nietrwałości większości nabywanych ubrań, wciąż pamiętają o prawach konsumenta do reklamacji.
Ciężko jest mi w to uwierzyć, ale faktycznie spora część ludzi po wykryciu wady w którymkolwiek z posiadanych ubrań prędzej sięgnie po worek na śmieci niż zachowany na tę okoliczność paragon. Tok rozumowania w takim wypadku jest prosty: co się dziwić, przecież tak jest teraz zawsze. Byzydura! Owszem, większość szeroko dostępnych ubrań to nie grzeszą jakością, ale żeby tak od razu poddawać się walkowerem? Jeśli o mnie chodzi: nigdy w życiu!
Osobiście jestem zdania, że nawet w świecie masowej konsumpcji i handlu rozrośniętego do granic możliwości, wciąż mam prawo oczekiwać od butów, że przechodzę w nich co najmniej kilka miesięcy, a zakupiony sweter z dodatkiem angory zachowa kształt swetra chociaż przez kilka pierwszych prań. Jeśli jest inaczej, bez zawahania sięgam po swój specjalny album, w którym miast zdjęć przetrzymuję wszystkie możliwe paragony, zebrane na przestrzeni ostatnich kilku lat. W kwestii reklamacji jestem nieustępliwa i zdecydowana, wiem, kiedy wymiana ma sens, a kiedy sytuacja jest beznadziejna i jedynym wyjściem jest zwrot pieniędzy. Ale może od początku.
Pierwsza złożona przeze mnie reklamacja dotyczyła torby, na której zakup odkładałam pieniądze przez połowę wakacji (tak, to było dawno i tak, to było w gimnazjum). Chciałam, aby torebka służyła mi w nowym roku szkolnym, niestety ona sama miała inne zdanie na ten temat. Totalnie porwana podszewka uniemożliwiła mi realizację mojego planu i w ten sposób doszło do mojego pierwszego reklamacyjnego razu. Pamiętam tą sytuację bardzo dobrze, ponieważ za zwrócone mi przez sklep pieniądze kupiłam w innym sklepie inną torbę, której pasek oderwał się po trzecim użyciu. Wówczas ponowna reklamacja, ponowny zwrot pieniędzy i ponowny zakup, ponownie w innym sklepie. Guess what. W ten sposób za te same 60zł kupiłam 4 różne torby, każda w cenie 60zł. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że na koniec udało mi się to 60zł jeszcze zaoszczędzić.
Od tamtego czasu nie waham się już przed żadną reklamacją. Nie wynika to broń Boże z żadnej przesady czy upierdliwości, po prostu nie chcę dawać sobie wciskać bubli. Reklamowałam już cały ogrom butów (to zdecydowanie lider mojej osobistej reklamacyjnej klasyfikacji), tonę torebek, spodni, kurtek, zdarzyło mi się to także ze słuchawkami czy odtwarzaczem mp4. Mówcie co chcecie, ale muzyka lecąca w wersji mono, a nie stereo, pomimo używania różnych słuchawek, to jednak jest coś nie halo. A botki zapinane na pięcie na piękny złoty zamek, który rozpina się całkowicie po przejściu 10 kroków to zdecydowanie mało użyteczne obuwie. Chociaż moim faworytem są chyba specjalne buty do biegania Nike, od których odkleił się znaczek Nike. Ubaw po pachy, jak w tym kawale o doklejanym dla szpanu logo, ale mi jakoś nie było do śmiechu. ;)
Oczywiście reklamacja nie zawsze przebiega lekko i przyjemnie, bowiem zauważam, że z biegiem czasu producenci obwarowują się całą masą wewnętrznych przepisów, które mają zniechęcać klientów do składania jakichkolwiek zażaleń. Wiele sieciówek reklamacje rozpatruje od ręki, ale wielu sprzedawców nie chce klientowi iść na rękę. Myślę, że to, na jakiego sprzedawcę trafimy, jest kwestią szczęścia bądź pecha. Przykładowo większych problemów z reklamacją spodziewałabym się raczej po Zarze niż po mniej znanej sieci City Sport. A jednak, całe życie się człowiek uczy...
W tym całym reklamacyjnym szale staram się zachować rozsądek. Nie biegnę do sklepu "z mordą" z powodu byle problemu, w końcu nie o to w tym chodzi. Złamany obcas w butach wysokich na 15 cm to problem, urwana sznurówka w butach do joggingu już nie. Ale dla tych, którym nagle zapaliła się lampka, żeby wymienić sobie garderobę (i nie tylko) na nową zasłaniając się przepisami mogę pocieszyć: krętactwa są możliwe w tym temacie, jak w każdym innym. Osobiście nie popieram, ale każdy może sam o tym zadecydować. ;) W końcu dostać nowego laptopa z powodu rozlania się ekranu (który w rzeczywistości pękł na skutek zatrzaśnięcia laptopa z pendrive'm leżącym na jego klawiaturze) to chyba całkiem przyjemne uczucie, prawda? A to tylko jeden z wielu przykładów przekrętów z życia konsumenta wziętych. ;)
Tak więc drodzy kupujący, trzymajcie paragony, bądźcie uparci, zdecydowani, szukajcie kruczków w umowach i najzwyczajniej w świecie nie dajcie się robić w bambo zachłannym sprzedającym. Oni i tak znajdą sposób, żeby sobie jakoś odbić wszystkie zwrócone pieniądze lub wymienione produkty, o to się nie martwcie. :) Dla nas, szarych konsumentów, to jednak szansa na jakąś formę buntu i przede wszystkim na nową parę butów za gotówkę wydaną jeszcze na tą poprzednią. ;)
Wkroczenie w świat reklamacji polecam od krótkiego FAQ dla "zielonych". :)