26 grudnia 2013

Sufitowe kontemplacje świąteczne o zgniłym jutrze

Sufit mój w salonie jakiś taki nierówny, ma pełno uwypukleń, z łatwością mogłabym opisać ich kształt. Dzielę się tym zacnym spotrzeżeniem nie dlatego, że mam pod nim nierówno (tak się łudzę przynajmniej i przypisuję nierówność tylko jemu samemu, sobie w ten miły świąteczny dzień­ nie) a dlatego, iż leżąc do góry brzuchem jest to jedyny wychwycony przez moje ospałe ślepia obraz. Czasem biorąc przykład z otaczających mnie domowników, spojrzę w szklany ekran, jakiś Kevin, czy Titanic. Innych irytuje ich coroczna transmisja, ja ją lubię, relaksuję się przy niej doskonale, jest też przypomnieniem, że obecne święta to święta, dziś są na pewno święta. 


Powrócę jednak do wątku leżenia. Leżę więc i leżę, teraz leżę, wcześniej jadłam. Tutaj w domu, przedtem u cioci, potem u rodziny lubej mojego brata. A teraz leżę i czuję się naprawdę nietypowo. Z jednej strony mrok ogarnia mój umysł na myśl, jak tragiczne te jedzenie będzie w skutkach, pewnie zaraz zrobię dwa brzuszki i trzy pajace, oszukując intuicję, że to ulga dla żołądka, i sumienia. Z drugiej jednak uspokajam się, przecież nie jestem ewenementem, cała ludzkość o naszej kulturze w te kilka dni leży i kwiczy. Z trzeciej (w moim świecie stron jest kilka), uświadamiam sobie, jak wielką krzywdę w umyśle, i analogicznie w mym miłym żywocie, sobie wyrządzam. W tej kwestii także ewenementem nie jestem, ogromna część z Was wcale lepsza nie jest. Otóż w głowie mej rozsiadł się wygodnie problem rangi światowej, brzmi to nędznie, jednak skala problemu jest naprawdę niedefiniowalnie wielka. Zatem trapi mnie wybitnie, ile, do cholery, mamy w życiu życia?

Wstępnie związku tego zapytania z początkiem tekstu nie wyłapaliście, dobrze dobrze, to nic. Nadmienię więc o czwartej stronie nietypowości mojego samopoczucia, znów powracając do sufitu. Patrzę na niego i wcale nie widzę już uwypukleń, widzę teraz siatkę, może to prędzej wielce dokładna mapa, z tysiącami punktów, notatek, odnośników, zapisek, wypunktowań, szkiców, grafów, wykresów, bazgrołów. To tylko szczątkowy spis chaosu w mojej głowie. Mózg mi eksploduje od nadmiaru pomysłów i postanowień. Wszystkie tyczą się mej nowej cudownej codzienności. Jak za pewne się domyślacie, OD JUTRA. Ale chwila, jutro leci druga część Kevina, dodatkowo nie spróbowałam jeszcze babcinego sernika, ach i właściwie to zaczęłam delikatny kaszleć i z nosa leje się jak z kranu. Zresztą duszno mam w pokoju, przez co się nie wyśpię i coś mnie pobolewa prawa nerka, a nie, to lewa. Nic strasznego, jutro przemienię w pojutrze i wszystko będzie OK. A niech mnie, zajrzałam do telefonu właśnie, napisał przyjaciel, że pojutrze lecimy na pizzę. A potem z sąsiadką przecież spędzam wieczór, sącząc wino, bądź trzy, wpatrując się na monitorze w seksownego Duchovnego. Dobrze, teraz więc na pewno, ostatecznie, siatkomapę oddam do realizacji od pierwszego stycznia Nowego Roku, to dobra data, bez żadnych wymówek, super, nie mogę się doczekać, mam jeszcze kilka dni na mentalne przygotowanie się. A teraz moi mili, w miejscu sernika wstawcie tatowe marchewkowe, w miejscu nerki stopę, w miejscu Duchovnego Di'Caprio, a niech będzie, i stwierdzenie moje, staje się podobizną Waszych rozterek, czyż nie? Jeśli nie, to umieram z zazdrości śmiercią najokrutniejszą i najboleśniejszą, jeśli tak, hejże delikwenci, głowa do góry!



Sęk w tym, że życie mamy jedno i nie zawsze jesteśmy tego świadomi, a przynajmniej zachowujemy się tak, jakbyśmy usilnie i bezczelnie wypychali ten fakt z własnej świadomości. Każde zgniłe jutro, od jutra od jutra, skraca nam nasz piękny żywot o dzisiaj. Zważając na liczbę wypowiedzianych 'od jutra' ciachnęliśmy bezlitośnie nasz życiowy kalendarz przynajmniej o rok. Tak, jak już ciachać, to na całego, dam sobie więc uciachać ręce, że 'od jutra' padło u Was minimum 365 razy przez te naście czy dziesiąt lat Waszego istnienia. W przeciwnym razie będę kadłubkiem, bo z przezorności pozbawicie mnie pewnie też nóg, nie szkodzi. Zatem ciężko określić mi, jak cudownym przedsięwzięciem, niezwykle owocnym, jest uświadomienie sobie, że życie niezależnie od naszej kondycji psychicznej, fizycznej, zaistniałych okoliczności, pogody, liczby na wadze, hałasu za oknem, relacji z chorobliwie zazdrosnym facetem, alergii na mleko i czekoladę, dzieje się dziś, trwa teraz, w tej sekundzie, która jest jedyną w swoim rodzaju, nietypową i niepowtarzalną. Uwierzmy, przecież z reguły jesteśmy łatwowierni, że wziąć w garść naszą codzienność trzeba już teraz, w tej chwili, natychmiast. Żadne mdłe odkładanie, przekładanie, przesuwanie nie wchodzi w rachubę. W aktualnych czasach nasze łepetynki wirują w chmurach, pragniemy cudów, nasze plany i wymagania są jakby wyrwane z bajek Andersena, oczekujemy nie tego, tego, czy tego, lecz wszystkiego, na dodatek poukładanego, prawidłowego, tęczowego. Właściwie chcemy się przenieść do raju. Ale, nie jedno małe, lecz potrójne gigantyczne, ALE ALE ALE, wszystko perfidnie chcemy zacząć od jutra. Niech to szlag trafi takie bujanie, sranie w banię. Jeśli ambicje mamy tak wielkie, to świetnie, ale zacznijmy żyć od dziś. Wtedy owszem, rzeczywistość stanie się bajką, a nas nie będzie szczypać we wnętrznościach poczucie niedosytu, niespełnienia się, i co więcej, broń Boże, bycie nieszczęśliwym. Bo przecież od jutra się nasycimy, spełnimy i uszczęśliwimy, a dziś możemy gnić w marazmie, braku satysfakcji i nadziei na lepszej jakości jutro.


Stop, absolutnie, gnić na pewno nie możemy dziś my, niech gnije pieprzone od jutra, właściwie JUTRO zgniło już teraz, gdy jego triumfalne miejsce osiągania szczęścia zajęło DZIŚ. Ja taka mądrala, jakbym wszystkie mózgi pozjadała. Ależ nie, sama do niedawna gniłam, może nie nieszczęśliwa, szczęście wyłapuję migiem, naiwnie i powierzchownie, ale na pewno z poczuciem niedosytu. OD JUTRA miałam wytatuowane na czole, nie lubię tatuaży, ale taki tatuaż był spoko, pasował jak ulał. Jak cudownie, że to tylko henna, z łatwością wymazałam moje próżne motto z czoła. Nieświadomie, i utopijnie, czekałam na cud, że napatoczy mi się wiele okazji, wygodniejsze warunki do zgłębiania horyzontów, możliwości dalekich podróży, polepszenie relacji z rodziną, przybycie księcia na białym koniu. To złudne i deprymujące. DZIŚ warunki są naprawdę niezłe, na podróże już odkładam i nałogowo odwiedzam esky, o krewnych nieustannie myślę, telepatyczna troska w mojej sytuacji to jedyna opcja, a biały koń zasłania mi księcia, który stoi tuż obok. Stwierdzenie OD JUTRA wymazałam na stałe białą buteleczkę PRITT z pędzelkiem, z przyjemnością Wam podrzucę, ktoś chętny? Tylko przy wysychaniu unosi się delitany swąd chemicznych receptur, na szczęście mija po kilku sekundach. Cholera, nie myślcie tylko, że u mnie tuż obok uszek, kompotu z suszu i opłatka, stoi korektor biurowy i laptop, gdzie wystukuję te wszystkie dziwne spostrzeżenia. Sytuacja wygląda nieco inaczej, ale sufit nad głową wciąż wisi, a moje jutro zgniło już bezpowrotnie.