9 stycznia 2014

Lafirynda czy mentalna strongwoman?

Nieźle. Winszuję swojej uwadze, za jej postępy w podzielności. Zwykle najbezpieczniejszą opcją było dla mnie wykonywanie tylko jednej czynności w jednym czasie, a tu proszę, dwie pożyteczne kwestie na raz. Prawą dłonią wystukuję ciągi liter na obrudzonej klawiaturze mojego sonego, a lewą wmasowuję altacet w swoje obite kolano. Łapiecie się teraz za głowy, kpiąc, że wchodząc tutaj, pierwszą rzeczą jakiej zapragnęliście to z pewnością czytać właśnie jakieś bzdury o moim kalectwie. Nie, zazwyczaj nie chwalę się światu swoimi zdrowotnymi ubytkami. Jednak mój poturbowany staw jest sprytnym skrótem do właściwej części. Zachciało się naiwnej blondynce Sylwestra w górach, mało tego, zachciało się jej nauki sunięcia na snowboardzie. Blondynka-stok-śnieg-deska, wielce zabawne połączenie, lecz wyjątkowo przyjemne. Przyjemność, przyjemnością, starałam się odłączyć ten rzekomo fukcjonujący orzech przykryty kępą włosów od wysnuwania wszelkich wniosków na temat otaczającej mnie rzeczywistości, jednak finalnie okazało się to niemożliwe, a niech mnie. Wspaniały tydzień minął w godzinę, a mnie tuż po wpakowaniu się w autokar podążający ku polskiej granicy zaczęło gryźć, podgryzać, ssać, przeżuwać pytanie, w jakich czasach się do cholery przebudziłam. 


Punktem kulminacyjnym, nie powinnam od niego zaczynać, ale chrzanić zasady, był postój gdzieś pod Wrocławiem w MCDonaldzie. Kolejka była gigantyczna, staliśmy w niej wieki, przede mną grupa z innej wycieczki, jakaś kolonia. Dzieci, na me sprawne oko, w przedziale od 8 do 12 lat, maksymalnie. Trzy rozchichotane niewinnie wyglądające, przeurocze, dziewczynki zerkają na nas szczerząc ząbki, możliwe, że jeszcze mleczaki. Ze mną stało kilku kolegów, wysocy, chuderlakami grzech ich nazwać, męskie rysy, do tego żartobliwi, standard w kobiecych wymaganiach. Jeden o ciemniejszym kolorze skóry, mimo moich rasistowskich zapędów, aparycja zdecydowanie przyzwoita. Młode istotki rozpoczęły zagadywanki, filuterne przedrzeźnianki, śmiechy, wszystko z pozytywnym wydźwiękiem. Pewnie wymęczone podróżą zechciały się powydurniać ze starszym towarzystwem. Po dobrych kilkunastu minutach rozmownych figli z ciemniejszym przystojniakiem, tego sobie upatrzyły, dowcipnym tonem rzekłam 'no dziewczyny, chyba nie da rady, zajęty i za duży raczej'. Uśmiały się, dodając: 'Zajęty? Bo duży to nie, znaczy mówimy przynajmniej o wysokości, nie o rozmiarze'. ŁUP, wstrząsnęło mi czaszką. Wykrztusiłam jedynie przez zęby 'jy tyż mywię o wysykyści'. 

Poważnie, lat dwanaście? Anegdotka o rozmiarze to jedynie przedwczesna wisienka na torcie. Cały wyjazd, jakże cudowny, ale i dewastujący psychicznie, uświadamiał mnie, iż świat stanął do góry nogami. Jestem kobietą i sądzę, że bycie kobietą jest niesamowicie fajne. Mnóstwo przywilejów, obowiązków także, jednak szalę płci przeciąga magia, my kobiety jesteśmy magiczne. Magii tej nie umiem sprecyzować, mężczyżni też nierzadko są bezradni w jej definiowaniu, po prostu tak jest, wszyscy to wiedzą. Tyle że teraz jakiś okrutny czarnoksiężnik rzucił na nas klątwę. Magia już nie działa. Kobiety nie mają już dawnego wdzięku, nie mają też skrupułów, są interesowne, dosadne, władcze i dzikie. Imprezy nie są obecnie już męskim polowaniem, tylko grzybobraniem, przychodzi jeden z drugim, wyrywa najciekawszy okaz, wszystkie pięknie rosną i wskakują mu niemal do koszyka, a on jeśli ma ochotę właśnie na tego dorodnego podgrzybka, ciągnie go za nogę, jeśli ma ochotę na całą masę kurek rosnących obok siebie, bierze kurki, a gdy lubi różnorodność, zgarnia i podgrzybka i kurki i też zdradliwego muchomora. Kipi z kobiet rządza, nie opanowują swoich potrzeb, nie wstydzą się ich i bezpruderyjnie, wręcz dumnie starają się je zaspokajać. Dzikość jest w ludziach od zawsze, ale kiedyś było to kontrolowane, umiejętnie dozowane i delikatnie skrywane. 

Myślę sobie teraz, może same sobie jesteśmy winne? Cała ta wielka cepancyjacja, ecancymancja, emancypacja. Pragniemy być silne, niezależne i doceniane w każdym względzie, ba, pragnienie to nic, my takie jesteśmy, stałyśmy się niedawno. Chcemy stać na równi z mężczyznami w wielu aspektach. Udało nam się zatem świetnie, zajęłyśmy ich rolę w pełni. Sama nie lubię poczucia zależności od mężczyzny, czuje się wtedy taka krucha, bezradna, słaba. A być może właśnie ta swoista kruchość jest kluczem do magii. Obłudnie, chcąc być wielce niezależna, czuję się przemiło, gdy dostaję kwiaty, gdy facet wyrywa mi śrubokręt i sam skręca meble, gdy krzyczy na mnie, że nie ubrałam czapki w mroźny wieczór. Panuje w tym obłuda, zdaje sobie sprawę. We wszystkim wokół, interpretuję szaleństwo kobiet w sposób alarmujący, siebie naiwnie odrzucając z owego szaleńczego grona, jednocześnie nie mam pewności, czy sama wariatką nie jestem.

Reguły są elastyczne, dowolnie je sobie dopasowujemy, nie wiadomo już, co jest czarne, a co białe i jak to rozróżnić. Mam swój indywidualny manuelowy kodeks, bardzo ponaginany, udziwniony, ale mieszczący się, według mnie, w granicach rozsądku. Ciekawa jestem, czy takowych indywidualnych kodeksów jest więcej, czy kobiety sobie je ustalają i starają się przestrzegać. Szczerze, czytam tak kolejne wersy nad tym o tu, i sama się już pogubiłam. Może czasy się zmieniły od wczoraj, i rzeczy, które mi się wydają dziwne i niepoprawne, są normalne i w pełni poprawne, a to ja jestem tą konkretnie stukniętą, bardzo prawdopodobne. Ach cholera, nie wiem, żałuję, że we wszystko staram się wnikać i analizować, każdy może żyć swoim życiem przecież, trzymać się swoich reguł i być szczęśliwym. Tak tylko finalnie podpytam siebie samą, nie chcąc uzyskiwać odpowiedzi, nie próbując wnikać głębiej, w końcu herbata stygnie, serial się ładuje, jak cienka jest granica między mentalną strongwoman, a lafiryndą?