16 stycznia 2014

O katalizatorach i innych muzycznych przypadkach

Typowy styczniowy wieczór – sesja tuż tuż, więc jako pracowita studentka jedną ręką przeglądam notatki z podstaw biologii, a drugą przewijam aktualności na fejsie. Ponieważ to nie mój pierwszy semestr na PG, sztukę wielozadaniowości opanowałam do perfekcji i chociaż obie dłonie mam zajęte, jakimś cudem udaje mi się także przeskakiwać z kanału na kanał w telewizorze. I nagle z tych trzech pozornie niezwiązanych ze sobą źródeł wypływa jeden, bardzo istotny morał. Nie jest on dla mnie żadną nowością, ale cieszę się, że coraz więcej ludzi dostrzega ten problem. A ów puenta brzmi:

Wybaczcie zmianę języka, ale po angielsku brzmi to znacznie lepiej:)
Być może czujecie się w pewien sposób zdezorientowani po tym wyjątkowo krótkim, jak na mnie, wprowadzeniu. Już wszystko wyjaśniam: motyw łączący biologię, aktualności na fejsie i film na jednym z kanałów telewizyjnym to właśnie motyw podkładu muzycznego , a ściśliej mówiąc – idei podkładu muzycznego w życiu codziennym. Mam nadzieję, że nie jestem w tym osamotniona, ale nie raz i nie dwa przez myśl przeszło mi właśnie takie życzenie – aby w danej chwili ktoś, gdzieś, z jakiegoś bliżej nieokreślonego (ale na pewno legalnego!) źródła puścił w tle do danego wydarzenia jakąś konkretną piosenkę.

No dobra, ale co ma z tym wspólnego biologia? Muzyka w naszym życiu pełni rolę swoistego enzymu-katalizatora – bierze udział w całej masie reakcji (czyt. wydarzeń) i dzięki niej owe reakcje (czyt. wydarzenia) mają swój niepowtarzalny charakter. Coraz trudniej znaleźć osobę, zwłaszcza studenta, który nie słucha na co dzień muzyki w przenośnych odtwarzaczach. I właśnie dzięki temu pozornie prozaiczne czynności, jak przygotowywanie śniadania, sprzątanie pokoju czy dojazd na uczelnię stają się dużo przyjemniejsze – bo nawet samo chodzenie w rytm ulubionej piosenki jest o niebo ciekawsze niż wleczenie nogi za nogą do gwaru miasta (a dla studentów PG – do gwaru Alei Grunwaldzkiej). Nie uwierzę, że nikomu z Was nie przydarzyło się czasem dopasować kroki do melodii z odtwarzacza. Myślę, że niezależnie od preferowanego gatunku muzyki takie rytmiczne dreptanie jest możliwe – bo nawet Armin van Buuren oferuje słuchaczom kawałki, które świetnie się do tego nadają.

Co ma do tego Facebook? Na pewno nie przegapiliście chociaż jednego z teledysków do słynnej już piosenki Pharrell’a „Happy” i nie powiecie mi, że na Waszej twarzy nie pojawia się banan, gdy patrzycie na mieszkańców różnych miast (i nawet różnych ras), którzy przyłapani gdzieś na przystanku tramwajowym czy na Starówce śmiało gibią się w rytm muzyki, nieraz nawet ośmielają się śpiewać. A gdyby tak stało się to rzeczą powszechną? Wyobraźcie sobie: środek lata, upał, korek w centrum miasta. Nudno, gorąco, w powietrzu unosi się gęsta atmosfera totalnego poirytowania kierowców. I nagle gdzieś, z niewiadomego miejsca, ktoś włącza podkład muzyczny: tym razem jest to „Strawberry swing” Coldplay (albo dowolny, inny kawałek). Teraz już nie czujesz się jak uwięziona w puszcze sardynka, wystawiona na działanie bezlitosnego słońca. Nagle jesteś bohaterem jednego z tych amerykańskich filmów, gdzie jadąc (a nawet stojąc) swoim wypasionym cabrioletem czujesz wiatr we włosach, słońce muska Cię po idealnie opalonej twarzy, a ludzie mijani gdzieś na ulicy uśmiechają się do Ciebie, czasem nawet zbijają z Tobą piątkę. Bez muzyki wiatrem jest duszący wywiew z ciągle niewyczyszczonej dmuchawy (farciarze mają miast tego ledwo zipiącą klimę), słońce nie muska, a parzy i na dodatek zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia u Ciebie raka skóry, a zamiast uśmiechów słyszysz tylko „K…WA!” z auta obok. Rozumiesz różnicę?

Fragment klipu "Kraków is also Happy" do utworu Pharrell'a

Ostatnie źródło – telewizja – jest dość łatwe do powiązania z tematem podkładu muzycznego. Ci sprytniejsi już po obrazku we wstępie domyślili się, do którego filmu będę się odnosiła (i szczerze liczę, że tych sprytnych było wśród Was wielu, bowiem to oznacza, że znacie się na dobrym kinie). „500 days of Summer”, w tłumaczeniu na polski „500 dni miłości” (nie ma to jak adekwatna tanslacja) główny bohater, Tom, po długo wyczekiwanej nocy z ukochaną Summer wychodzi z jej mieszkania naładowany tak pozytywną energią i humorem, że piosenki w tle po prostu nie mogło zabraknąć. Co więcej, poza dobrą muzyką, scena ta obejmuje także świetną choreografię, której nie powstydziłaby się żadna bajka Disney’a. I takim sposobem Tom przemierza miasto z całą zgrają nieznajomych przechodniów, którzy razem z nim tańczą i śpiewają do utworu „You make my dreams” Hall&Oates. A wszystko to dlatego, że w końcu przespał się z ukochaną. Z resztą, zobaczcie sami:


Życzenia i marzenia mają to do siebie, że nie wszystkie się spełniają i jakoś trzeba z tym żyć. Być może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł, jak uszczęśliwić tych wszystkich marzycieli, którzy podobnie jak ja odczuwają silną potrzebę posiadania życiowego soundtracku, być może nawet będzie to któryś ze studentów naszej poczciwej Polibudy. Do tego czasu musimy sobie jakoś radzić sami: telefon, iPod lub odtwarzacz w samochodzie, no i zamiast delikatnego muskania promieniami słońca - rak skóry. Życie. Ale pomarzyć można.