„Starość-nie-radość” głosi znane powiedzenie. Co zabawne,
zwykle usłyszeć je można z ust ludzi młodych – a to student zapomni przynieść
projekt w terminie, ciężko mu się schylić po leżący na ziemi papierek, wielu
też cierpi na przewlekły „ból dupy”. Tłumaczymy te nasze słabości i dysfunkcje
właśnie starością, bo przecież dużo łatwiej zrzucić winę na nią niż przyznać,
że po prostu nie chce nam się podnosić tego papierka, a przytoczony „ból dupy”
to nic innego jak wredny charakter.
Starość.
Wszechobecna, nieunikniona i, jak sugerują najnowsze wskaźniki demograficzne,
coraz bardziej dominująca nad młodością. Jednak odkąd Madonna nosi ciuchy,
których nie odważyłaby się założyć jej nastoletnia córka, a ponad
czterdziestoletnia J.Lo ma ciało piękniejsze od większości dwudziestolatek,
ciężko dokładnie określić, gdzie znajduje się ta mistyczna granica pomiędzy
tym, co młode, a co stare. A nam, energicznym studentom, bardzo fajnie myśli
się, że jesteśmy potęgą, że to my niesiemy ze sobą falę pozytywnych przemian i
zastrzyk wigoru, że to my stanowimy ten obóz „młodziaków”, starający się jakoś
uporać z uprzedzeniami obozu „starszaków” . Problem polega jednak na tym, że
bardzo łatwo przeoczyć moment, w którym przechodzimy z jednego obozu do
drugiego, co w dzisiejszych czasach następuje dużo, dużo szybciej, niż nam się
wydaje.
Ostatnio zdarzyło mi się kilkukrotnie złapać za głowę myśląc
o sobie „matko boska, to już starość!” i postanowiłam się nimi z Wami
podzielić. Z jednej strony robię to po to, aby pomóc Wam jakoś uchwycić ten
moment zmiany obozu, co byście na starość nie narzekali, że go przeoczyliście.
Z drugiej zaś strony jestem zołzą i nie chcę w tym swoim poczuciu starości
pozostać sama, dlatego z chęcią uświadomię Was o oznakach przemijania
świetności naszego pokolenia;) (mówiąc „naszego”
mam na myśli pokolenie ‘90-‘91, z którym najbardziej się identyfikuję)
Pierwsze, co tak bardzo mnie poruszyło, było odkrycie
sylwetki panny zwanej Ellą Eyre. Możecie się śmiać, że „ale Amerykę odkryłaś!”,
ale serio nigdy wcześniej jakoś nie pofatygowałam się, aby sprawdzić, kto
śpiewa hit numer jeden zeszłego roku z Rudimental ani kawałek podbijający listy
od kilku miesięcy. Taki ze mnie leń. Ale z pomocą przyszedł X-Factor (spokojnie,
dziś bez spamu o tym programie:))
i jego finałowy odcinek, w którym Ella śpiewała na żywo z jedną z uczestniczek.
Oczywiście zakochałam się w jej głosie, a chyba jeszcze bardziej we włosach,
ale o tym może innym razem. Taka tam Ella, o niezwykłej barwie i bardzo
ciekawej urodzie, fajnej stylówie i stażu w branży od ponad 2 lat. Wszystko mi się
zgadzało, dopóki przypadkiem gdzieś na wikipedii nie wyczytałam, ile ta panna
ma lat…
Uświadomię Was zatem, że urodziła się w roku 1994, który
osobiście uważam już za inną galaktykę. Tak, na chwilę obecną ma 20 lat, a że
działa na rynku od dwóch, to znaczy że swój debiut miała jeszcze przed
ukończeniem pełnoletniości. I weź tu człowieku tyraj na tych studiach do 24-25
roku życia, słuchaj tych rad „wszystko przed tobą!”, skoro gdy w końcu opuszczę
mury PG to już dawno wszystkie miejsca będą zajęte przez cwaniary z rocznika ’94.
Nie, żebym się pchała do duetu z Rudimental albo do X-Factora, broń Boże, ale
sam fakt, że ta dziewczyna w wieku 20 lat ma na koncie tyle sukcesów, ilu ja nie
dorobię się w calutkim życiu, działa na mnie wyjątkowo frustrująco i
zdecydowanie poczułam, że oto mój pobyt w obozie „młodziaków” stanowczo dobiegł
końca…
Drugą zaś sytuacją, która wyrwała mnie z mojego snu o „wiecznej
młodości”, była wizyta w kinie na wyczekiwanym przeze mnie filmie „Czarownica”
(który serdecznie polecam!). No tak, po historii z Ellą podjęłam stanowcze działania
liftingujące, zatem wybór filmu
Disney’a nie był tu przypadkowy. Podekscytowana zasiadłam w kinowym fotelu,
licząc, że seans rozbudzi we mnie wewnętrznego dzieciaka. Na sali tłum ludzi –
tylko ja z towarzyszem, a za nami 5-osobowa rodzina: trzech małych chłopców,
tata i mama z czwartym dzieciątkiem w drodze.
Oglądając film naprawdę wczuwałam się w jego klimat,
przeżywałam każdą scenę, zupełnie jak moi mali sąsiedzi z rzędu wyżej. Różnica
polegała jednak na tym, że moją uwagę przykuwała Diabolina jako piękna aktorka Angelina,
a baśniowa Knieja jako zbiór świetnych efektów specjalnych, zaś mali widzowie
zwracali uwagę na smoka, na rycerza, wspólnie rozróżniali, kto jest dobry, a
kto zły. Hitem okazała się dość brutalna scena walki, przy której zza moich
pleców dobiegł mnie zduszony okrzyk „Ochhh… KREW!!!”. Tak, to pewne, koniec
mojej ery w obozie „młodziaków” jest przesądzony. Choćbym nie wiem, ile filmów
Disney’a obejrzała, to i tak więcej emocji wzbudzi we mnie analiza, kto z
aktorów schudł, a kto coś zoperował, niż widok smoka czy dzielnego rycerza,
choćby nie wiem jak przystojny by był.
Sama nie wiem, czemu podjęłam dziś taki temat, być może to zbliżająca sesja dodatkowo stymuluje mnie do rozważań nad kwestią przemijania…;) Chociaż dowody świadczą o tym, że obóz „starszaków” już wita nas z otwartymi, zwiotczałymi ramionami, to zawsze możemy próbować walczyć o przetrwanie u „młodziaków”. W tym celu sięgniemy po nieco odważniejsze niż zwykle ciuchy, zaczniemy pracować nad jędrnością ciała i nim się obejrzymy, zaczną z nas szydzić jak z tej Madonny, zaś ciało i tak nie będzie tak boskie, jak u J.Lo… Może zatem lepiej pogodzić się z tym całym przemijaniem, do nowego obozu przejść z podniesioną głową i robić swoje już wśród nowych ziomków. Kto wie, może jeśli nie do X-Factora, trafimy do „Mam talent”, gdzie zagniemy wszystkie młode cwaniary naszą oszałamiającą sambą: