Nieraz mówi się, że kobieta czy facet musi mieć „to coś”.
Podobnie „to coś” musi mieć nowy wystrój wnętrza, sukienka na zbliżającą się
wielką imprezę, a nawet nasze CV. Tak naprawdę wszystko musi mieć „to coś”,
problem polega tylko na tym, że nikt „tego czegoś” nigdy nie widział, nikt tego
nie nazwał i nikt nie opatentował prostych wskazówek, jak „to coś” rozpoznać. To pojęcie
nadzwyczaj abstrakcyjne, a jednak byle głup wie, o co chodzi. To taki
powszechnie obowiązujący paradoks. Ja chciałam o „tym czymś” napisać z punktu
widzenia pewnego zbioru specyficznych mechanizmów: bo chyba nikt nie zaprzeczy,
że w danej sytuacji musimy odczuwać „to coś”, które napędzi nas do działania.
Które będzie naszą motywacją.
Próbowałam znaleźć jakąś w miarę przystępną definicję
motywacji, jednak na próżno. Dużo łatwiej chyba operować zwrotem „to coś” niż
definiować to pojęcie, tak mi się wydaje. A pomyślałam akurat o motywacji, bo w
okresie sesji to temat rzeka – każdy boryka się z pokusami odciągającymi go od
spraw, których ogarnięcie zdaje się być bardzo rozsądne. Każdy łapie się na
robieniu wszystkiego innego niż uczeniu się, nawet jeśli termin egzaminu jest
odległy o mniej niż 12 godzin, a projekt semestralny ma deadline do wczoraj.
Trudno. Bez motywacji nawet tak ekstremalna sytuacja, jaką niewątpliwie bywa
sesja, nie jest w stanie zmusić nas do działania. Nie i koniec. Jednak chyba każdy z nas potrafi w pewnym momencie, chociażby
tym najbardziej ostatecznym, ogarnąć się i zrobić to, co należy. Trzeba mieć
tylko na to sposób, trzeba umieć odnaleźć w danej sytuacji „to coś”. I chociaż
tak jak wspomniałam we wstępie, nikt „tego czegoś” nie zdefiniował, to jednak
są pewne niezawodne sposoby na jego odnalezienie. Ja przedstawiam Wam moje dwa
ulubione.
Metoda #1 – co Cię nie zabije, to Cię wzmocni
Porażka to najbardziej demotywujący i motywujący czynnik
zarazem. Dla jednych jest obezwładniającą siłą, źródłem frustracji, która
rozkłada na łopatki i uniemożliwia dalsze działanie, dla drugich – początkiem
niepojętej mocy, z którą niestraszne stają się kolejne wyzwania. Jeśli
odnajdujesz się w pierwszej sytuacji – masz pecha, jeśli w drugiej – możesz być
niezwyciężony. Wszystko w sumie zależy od naszej osobowości i charakteru, ale
nawet jeśli to właśnie Ciebie dotyczy ten niefart demotywującego niepowodzenia
zawsze możesz spróbować przejść na jasną stronę mocy i swoje przegrane zamieniać
w przewagę. Potrzeba do tego sporo wytrwałości cierpliwości, ale to jest
możliwe. Popełnianie błędów i wyciąganie z nich wniosków to takie
niewyczerpalne i super ekologiczne źródło paliwa, czyli właśnie motywacji.
Metoda #2 – znajdź sobie swoją pindę
Chociaż brzmi dość enigmatycznie, ten sposób nie ma nic wspólnego z Freudem czy Lew-Starowiczem. W tym przypadku pinda to wredna koleżanka (zazwyczaj) lub kolega, których wrodzonym talentem i hobby zarazem jest wynajdowanie słabych punktów u Ciebie i ich żywe, głośne komentowanie. To są tzw. „frenemies” (z ang. fr od friend + enemy), czyli przyjaciele i wrogowie zarazem. Ja lubię posługiwać się określeniem „pinda”, bo zwykle dotyczy to właśnie kobiety (zdaje się, że dla facetów taki układ jest zbyt skomplikowany, u nich jest krótka piłka – kumpel lub wróg, high five lub w mordę – proste). I chociaż zdarzyć się może, że jej słowa uderzą w samo serce i bardzo zabolą, to jednak zaciętość, z jaką później dokonujemy w sobie zmian byleby tylko udowonić pindzie, że się myliła – bezcenna. To ogromne źródło motywacji, które pomaga wrzucić szósty bieg nawet, gdy wydaje Ci się, że jesteś tylko pięciobiegowy. A satysfakcja z osiągniętego celu – nie do opisania.
Powyższe metody są w pełni uniwersalne – porażką może być
przegrany mecz lub zjedzona tabliczka czekolady, a pindą – dosłownie każdy, od
siostry, przez ciotkę i psiapsiółkę, aż do wrednej prowadzącej/prowadzącego na
uczelni (na PG też jest ich mnóstwo, jak wiadomo;)). Aby skorzystać z danego
źródła motywacji i odnaleźć "to coś", trzeba jednak zrobić ten pierwszy, zwykle najtrudniejszy krok,
tj. wyłączyć fejsa, zamknąć okienko z ulubionym serialem czy grą, a czasem po
prostu wstać z łóżka. I tutaj mało która teoria motywacji (jedna z powyższych
czy któraś z klasycznych, o których uczą w szkołach) jest przydatna. Czasem po
prostu, najzwyczajniej w świecie trzeba ruszyć
dupę. Potem będzie już tylko łatwiej.
PS. Gdy zawiodą wszystkie techniki motywacji, a przysłowiowa dupa okaże się zbyt ciężka do podniesienia, zawsze możesz posłuchać rad Piotra Blandforda: KLIK! ;)