13 lutego 2014

Znajdź (w) sobie "to coś"

Nieraz mówi się, że kobieta czy facet musi mieć „to coś”. Podobnie „to coś” musi mieć nowy wystrój wnętrza, sukienka na zbliżającą się wielką imprezę, a nawet nasze CV. Tak naprawdę wszystko musi mieć „to coś”, problem polega tylko na tym, że nikt „tego czegoś” nigdy nie widział, nikt tego nie nazwał i nikt nie opatentował prostych wskazówek, jak „to coś” rozpoznać. To pojęcie nadzwyczaj abstrakcyjne, a jednak byle głup wie, o co chodzi. To taki powszechnie obowiązujący paradoks. Ja chciałam o „tym czymś” napisać z punktu widzenia pewnego zbioru specyficznych mechanizmów: bo chyba nikt nie zaprzeczy, że w danej sytuacji musimy odczuwać „to coś”, które napędzi nas do działania. Które będzie naszą motywacją.



Próbowałam znaleźć jakąś w miarę przystępną definicję motywacji, jednak na próżno. Dużo łatwiej chyba operować zwrotem „to coś” niż definiować to pojęcie, tak mi się wydaje. A pomyślałam akurat o motywacji, bo w okresie sesji to temat rzeka – każdy boryka się z pokusami odciągającymi go od spraw, których ogarnięcie zdaje się być bardzo rozsądne. Każdy łapie się na robieniu wszystkiego innego niż uczeniu się, nawet jeśli termin egzaminu jest odległy o mniej niż 12 godzin, a projekt semestralny ma deadline do wczoraj. Trudno. Bez motywacji nawet tak ekstremalna sytuacja, jaką niewątpliwie bywa sesja, nie jest w stanie zmusić nas do działania. Nie i koniec. Jednak chyba każdy z nas potrafi w pewnym momencie, chociażby tym najbardziej ostatecznym, ogarnąć się i zrobić to, co należy. Trzeba mieć tylko na to sposób, trzeba umieć odnaleźć w danej sytuacji „to coś”. I chociaż tak jak wspomniałam we wstępie, nikt „tego czegoś” nie zdefiniował, to jednak są pewne niezawodne sposoby na jego odnalezienie. Ja przedstawiam Wam moje dwa ulubione.

Metoda #1 – co Cię nie zabije, to Cię wzmocni

Porażka to najbardziej demotywujący i motywujący czynnik zarazem. Dla jednych jest obezwładniającą siłą, źródłem frustracji, która rozkłada na łopatki i uniemożliwia dalsze działanie, dla drugich – początkiem niepojętej mocy, z którą niestraszne stają się kolejne wyzwania. Jeśli odnajdujesz się w pierwszej sytuacji – masz pecha, jeśli w drugiej – możesz być niezwyciężony. Wszystko w sumie zależy od naszej osobowości i charakteru, ale nawet jeśli to właśnie Ciebie dotyczy ten niefart demotywującego niepowodzenia zawsze możesz spróbować przejść na jasną stronę mocy i swoje przegrane zamieniać w przewagę. Potrzeba do tego sporo wytrwałości cierpliwości, ale to jest możliwe. Popełnianie błędów i wyciąganie z nich wniosków to takie niewyczerpalne i super ekologiczne źródło paliwa, czyli właśnie motywacji.


Metoda #2 – znajdź sobie swoją pindę

Chociaż brzmi dość enigmatycznie, ten sposób nie ma nic wspólnego z Freudem czy Lew-Starowiczem. W tym przypadku pinda to wredna koleżanka (zazwyczaj) lub kolega, których wrodzonym talentem i hobby zarazem jest wynajdowanie słabych punktów u Ciebie i ich żywe, głośne komentowanie. To są tzw. „frenemies” (z ang. fr od friend + enemy), czyli przyjaciele i wrogowie zarazem. Ja lubię posługiwać się określeniem „pinda”, bo zwykle dotyczy to właśnie kobiety (zdaje się, że dla facetów taki układ jest zbyt skomplikowany, u nich jest krótka piłka – kumpel lub wróg, high five lub w mordę – proste). I chociaż zdarzyć się może, że jej słowa uderzą w samo serce i bardzo zabolą, to jednak zaciętość, z jaką później dokonujemy w sobie zmian byleby tylko udowonić pindzie, że się myliła – bezcenna. To ogromne źródło motywacji, które pomaga wrzucić szósty bieg nawet, gdy wydaje Ci się, że jesteś tylko pięciobiegowy. A satysfakcja z osiągniętego celu – nie do opisania.


Powyższe metody są w pełni uniwersalne – porażką może być przegrany mecz lub zjedzona tabliczka czekolady, a pindą – dosłownie każdy, od siostry, przez ciotkę i psiapsiółkę, aż do wrednej prowadzącej/prowadzącego na uczelni (na PG też jest ich mnóstwo, jak wiadomo;)). Aby skorzystać z danego źródła motywacji i odnaleźć "to coś", trzeba jednak zrobić ten pierwszy, zwykle najtrudniejszy krok, tj. wyłączyć fejsa, zamknąć okienko z ulubionym serialem czy grą, a czasem po prostu wstać z łóżka. I tutaj mało która teoria motywacji (jedna z powyższych czy któraś z klasycznych, o których uczą w szkołach) jest przydatna. Czasem po prostu, najzwyczajniej w świecie trzeba ruszyć dupę. Potem będzie już tylko łatwiej.


PS. Gdy zawiodą wszystkie techniki motywacji, a przysłowiowa dupa okaże się zbyt ciężka do podniesienia, zawsze możesz posłuchać rad Piotra Blandforda: KLIK! ;)