Dzisiejszy tekst może
zostać potraktowany jako "product...", a raczej „program placement”, ale trudno –
nie mogę dłużej milczeć w tej sprawie:)
Z natury nie jestem łatwym materiałem do wzruszania. Nie
ujmie mnie za serce ckliwa historia o utraconym bliskim, wielkiej miłości czy o
życiowym przegranym, który teraz żebrze pod dworcem. Co innego, gdy ten
utracony bliski czy ukochany to pies, a obok życiowego przegranego leży jego
schorowana psina (wówczas prędzej kupię karmę, niż podaruję żebrakowi
pieniądze). Właśnie dlatego nie odważyłam się do tej pory obejrzeć filmu
„Hachiko”, bo obawiam się, że moja psycha po prostu tego nie udźwignie. Ale
dziś nie o tym…
Tak więc nie jestem zbyt podatna na niektóre ludzkie historie,
co wynika być może z mojej nieufności. Jak wiadomo, telewizja, a dokładniej
szeroko pojęte talent shows, są bardzo sprytnym narzędziem, za pomocą którego
stacje trafiają do serc, a docelowo do portfeli widzów. Stąd tak wiele w nich
wzmianek o rozwodach , o wypadkach, o biedzie, o chorobach i głodzie – wszystko
to, aby poruszyć tłumy i nakłonić do dalszego oglądania programu, który zwykle
w kolejnych odcinkach zaczyna wyciągać z ludzi coś więcej niż tylko emocje,
czyt. smski, telefony, głosy. Szczególnie irytują mnie
zapowiedzi uczestników przed ich właściwymi występami, bo kładzie się w
nich nacisk na tragiczne wydarzenia z życia danej osoby, przedstawiane zawsze z
wielkim patosem. I nagle z talent show
robi się trauma show – im
tragiczniejszy los, tym lepszy, tym łatwiejszy do sprzedania. Prawdziwe,
niezwykłe umiejętności idą na bok. Liczy się tylko to, aby widz szlochał i
wzdychał na myśl o tym ogromnym dramacie. Przez to naprawdę utalentowani,
młodzi ludzie są oceniani przez pryzmat ich rzekomo traumatycznych przeżyć.
Najlepszy przykład to jeden z uczestników You can Dance, który dosłownie w
KAŻDYM odcinku opowiadał o tym, jak to utrata palca uniemożliwiła mu karierę
tancerza (wtf?!). Rozumiem powagę sytuacji, nikomu nie życzę takiej straty, no ale
bez jaj, ja chciałam oglądać go na parkiecie, a nie na kozetce u terapeuty.
Jednak tak właśnie działa telewizja, a ja jako wolny człowiek mogłam zrobić
tylko jedno – zmienić kanał.
Dlatego właśnie dzisiaj podjęłam taki, a nie inny temat,
bowiem zadziwia mnie, jak bardzo poruszają mnie ostatnie odcinki najnowszej
serii X-factora. Niektórym ludziom, których tam oglądam, od razu należy się
Grammy, a reżyserowi/montażystom programu – Nobel, za to jak ich przedstawiają.
Chociaż Kuba nadal stara się zebrać całą uwagę widzów, to nawet najgłupsze, a
tym samym najlepsze jego żarty i teksty nie potrafią sprostać wyzwaniom, jakie
rzucają im niektórzy uczestnicy. Dzięki temu, że to dopiero etap castingów, nie
ma jeszcze czasu na opowieści o traumach tych osób, zatem program jest w pełni
skupiony na ich śpiewie. A muszę przyznać, że chociaż mam spore zaległości w
oglądaniu ostatnich edycji, to wydaje mi się, że ta jest naprawdę wyjątkowa –
co rusz na ekranie pokazuje się ktoś tak zupełnie normalny, tak ujmująco prawdziwy,
że z rozdziawionymi ustami wpatruję się w telewizor i chłonę każdy dźwięk,
każde słowo. Nie wiem, jak jest naprawdę, ale odnoszę wrażenie, że nawet ta
skomplikowana machina, jaką jest telewizja, wraz ze swoim zapleczem militarnym
w postaci sztuczek manipulowania widownią, nie jest w stanie przesłonić tej
prawdziwości. Bardzo możliwe, że to właśnie uczucie jest wynikiem tych sztuczek
i zabiegów, ale nie dbam o to. Niektórzy uczestnicy wydają mi się naprawdę tak
autentyczni, że po prostu im wierzę, wierzę, że naprawdę tacy są. Że przyszli z
nikąd i z niczym i podczas kilku minut występu nagle stają się wielcy. To
strasznie pocieszające, że takie zwykłe, szare ludki kryją w sobie taką
niezwykłość. Wydaje mi się to takie… budujące. Nie sądziłam, że kiedyś w ten
sposób wypowiem się o jakimkolwiek programie telewizyjnym.
Mój wczorajszy absolutny faworyt - jest niesamowity! Pasuje do tej piosenki bardziej niż James Blunt
Oczywiście, gdy mówię o tych autentycznych postaciach, mam
na myśli te najcichsze, najbardziej szare myszki. Wiadomo, że w programie
pojawiają się także profesjonaliści, niektórzy nawet z wydanymi płytami na
koncie, lecz ja oniemiała wpatruję się w ekran tylko wtedy, gdy pojawia się na
nim właśnie taki szary człowieczek. Jest prawdziwy, bo jeszcze nie przemielili
go na jednolitą papkę, która ma się podobać innym, nie przypudrowali nosa, nie
uczesali. Przyszedł tak se, o, tak jak wygląda na co dzień i jak być może mijam
go w autobusie czy tramwaju. Mieszka w jakiejś pipidówie, ma trądzik, odstające
jak dwie anteny uszy, czasem dziwnie mruga, a czasem generalnie jest dziwny i przede wszystkim nie ma
pojęcia o ogromie swojego talentu. Jednak z chwilą, gdy otwiera usta i zaczyna
śpiewać, jest mistrzem w tym, co robi, a ja z kanapy oddaję mu pokłony.
Talenty, jakie skrywają się w ludziach, są niesamowite i cholernie ich
zazdroszczę. Ale tak jak wspomniałam, już samo oglądanie ich napawa mnie
pewnego rodzaju optymizmem i utwierdza w przekonaniu, że każdy mały w jakiś
sposób jest wielki i każdy zwykły w jakiś sposób jest naprawdę wyjątkowy. I w
tym momencie pukam się w czoło, jak dałam się podejść i zmanipulować TVN-owi.
Jednak dopóki żaden z uczestników nie wspomniał o odejściu ojca albo o swoim
odrąbanym palcu, jestem pierwszą, najwierniejszą fanką tych autentycznych artystów.
Mam ciarki, gdy dziewczyna wchodzi w refren!
Jest niesamowity!
Nie dość, że wybrał piosenkę z bajki Herkules, to jeszcze zaśpiewał ją tak, że WOW!
Chociaż akurat Daria wspomniała o swoim strasznym wypadku, to za takie wykonanie piosenki "Radioactive" mogę jej to wybaczyć:)
Przyszedł Kamil, jakiś budowlaniec z góralskim akcentem, i zaśpiewał Niemena na miarę Niemena... szok
Polecam obejrzeć jeszcze Łukasza - KLIK! To mistrz Polski w chodzie, gdy przyszedł (hehe) na scenę, miałam wrażenie, że będzie przypał, a gdy zaśpiewał Eltona Johna z Króla Lwa rozpływałam się przed telewizorem... Cudownie:)